makeup to podstawa!

Jak widać na załączonych obrazkach, jestem dziewczyną. Jednak każdy, kto dobrze mnie zna wie, że prawdziwa ze mnie chłopczyca. Nie chodzi mi o ruchy na podobieństwo dresa, który zgubił dywany spod pach, ale o sposób bycia. Jako że dorastałam wśród kolegów, odziedziczyłam wiele ich zachowań. Dobrych i złych, zależy jak na to spojrzysz. Jedyne co mam z dziewczyny, to bycie księżniczką. Nie bierzcie tego do siebie, znam gorsze przypadki...


Jest jeszcze jedna rzecz, która oddala mnie od pozostania chłopakiem - uwielbiam różowy kolor. A właściwie wszystkie jego odcienie. Jak na Wydziale Fizyki jedna dziewczyna (a było ich bardzo mało) przyszła w różowych butach, to koledzy śmiali się, że mam konkurentkę. Muszę wam przyznać, że to był jej jednorazowy wybryk, także wcale się tym nie przejęłam. 

Najgorsze w życiu dziewczyny jest to, że chłopak zawsze i wszędzie może bekać, pluć i smrodzić, a na dodatek zawsze ma rację. Źle się wyraziłam, to wszystko jest zaraz po miesiączce, bo 'ten okres' bezdyskusyjnie jest moim najgorszym. Mimo tego, moje zachowania w żaden sposób mnie nie zdradzają (w odróżnieniu od pozostałych koleżanek). Po prostu marudzę w myślach potrójnie - w końcu raz na jakiś czas mogę zrzędzić częściej.

Tak więc, żadna ze mnie pięknotka. Do pracy szykuję się w równe dwadzieścia jeden minut, z zegarkiem w ręku! Z czego makijaż robię w jedną czwartą tego czasu. To naprawdę bardzo krótko. 
Nie dbam o to jednym słowem. Alarm włącza się jedynie wtedy, kiedy moja skóra jest już tak sucha, że zwija mi się mimowolnie. Wtedy (uwaga) stosuje krem: Bambino, krem ochronny z tlenkiem cynku. Jakby kogoś to dziwiło, to dodam, że to mój ulubiony. Wcześniej jednak przemywam twarz żelem, używam do tego szczoteczki... I tutaj zaczynam brzmieć, jak prawdziwa 'baba'. Nie-ste-ty.


Fakt faktem. Jak widzę niektóre kobietki w moim wieku, mijające mnie na ulicy, to czasami gotuję się w środku, są takie piękne! Zadbane. Eleganckie.
Dlatego 'wyjście do miasta' traktuję tak bardzo poważnie. Nie zakładam obcasów, jeszcze tak mnie nie pogięło, ale staram się być ładniejsza niż normalnie. Jak wychodzi, tak wychodzi. Nikt nie jest idealny.

I gdybym przypadkiem nie zaczęła pracy w Sephorze, to pewnie tak szybko nie dowiedziałabym się, że mam zmarszczki. Chociaż to naprawdę krótki epizod, to z ręką na sercu - naprawdę śmieszny okres. Wiem też, że gdybyście zapytali się kogokolwiek, kto kiedykolwiek ze mną pracował, to z pewnością powiedziałby to samo na mój temat. Bez dwóch zdań. Normalność w moim przypadku, to prawdziwa choroba.


Pewnie tego też nie wiecie i idąc na rozmowę za bardzo się nie zagłębiałam, ale to właśnie w Bydgoszczy, a dokładnie w centrum handlowym Rondo otworzyli  p i e r w s z ą  Sephorę w Polsce! Dodam również, że oczy z orbit mi nie wyleciały z wrażenia. Po prostu miło słyszeć, że rynek konsumencki w naszym mieście jest na jako takim poziomie. Marki kreowane są wszędzie, od gigantycznych billboardów na ulicach, po czarodziejskie GIFY w sieci. Nikogo już nie dziwi, jak bardzo to działa na nasze myślenie. Każdy na swój sposób jest na to podatny. Każdy. Nawet ja.

Wracając. Praca w takiej perfumerii to faktycznie wyzwanie dla dziewczyny, która poza posiadaniem niezliczonej ilości kosmetyków, nie ma świadomości ich prawdziwego zastosowania. Święta prawda, wierzcie mi. Na dodatek wpadałam w niezliczone kompleksy zaczynając od pielęgnacji skóry po idealny makeup. Koleżanki z pracy, to dążące do perfekcji, wciąż uczące się dziewczyny. Nie dziwcie się, w końcu każda kobieta marzy, by znaleźć się w epicentrum piękna, gdzie niezliczone ilości produktów aż proszą się o minimum uwagi. 
Świat kosmetyków jest naprawdę wspaniały! Wspanialszy niż Fabryka Czekolady Willego Wonki (z całym szacunkiem do mlecznej czekolady i tych słodkich umpa lumpów). I tu nie chodzi o skład, czy zawartości tych artykułów, ale o zewnętrzne piękno. Wcale nie ukrywam, że kupując perfum kieruję się głównie wyglądem flakonu. Zdrowe podejście jak na kogoś, kto kolekcjonuje zapachy. Co za tym idzie? Jestem naprawdę wymagającą klientką... Bo po co mi rada kogoś, kto w ogóle nie wie, czego ja sama szukam? Tak jest ze wszystkim.


Jak słyszę słowo 'standardy', to mam kulkę w gardle. Tak strasznie nie znoszę tego słowa, jak pomarańczowego humusu, czyli bardzo. Sama jako klientka wolę swobodę. Pal licho te wszystkie wytyczne. Nie chcę mi się rozpisywać na ten beznadziejny dla mnie temat, bo wiem, że tego nigdy nie przeskoczymy. Każdy jest z czegoś rozliczany. Mus, to mus. Teraz krótka historia...

I K E A. Akurat jak wchodziłam drzwi przesuwały się, jak w trybie slow motion. W ogóle mnie to nie dziwi, zepsuły się akurat teraz. Niemal korzenie zapuściłam w tym przejściu. Po wyjściu z tego klaustrofobicznego pomieszczenia udaję się w kierunku restauracji. Jedna dziewczyna zwraca się do mnie - czy życzy sobie pani...? - nie wiem co, pewnie ten charakterystyczny żółty worek. Specjalnie szłam bliżej lewej balustrady, żeby mnie nikt nie zaczepił. U góry druga dziewczyna - identyczne pytanie. To mi naprawdę nie przeszkadza, jestem bardzo uprzejma, ale trzecia dziewczyna na samej górze pobiła wszystkie z możliwych. Wchodząc na dział z produktami dla dzieci, zapytano mnie znowu O TO SAMO. Mówię - nie dziękuję - i stanęłam przy książkach. Nie minęła minuta, a ta sama osoba powtórzyła do mnie zapytanie. Zaśmiałam się grzecznie i powiedziałam tej dziewczynie, że już jej wcześniej odpowiedziałam. Pomyliła się. Przeszłam się dookoła i wracając trzeci raz zapytała o tą pomarańczową kartę. To chyba lekka przesada. Dlatego tak bardzo nie lubię robić zakupów. Właśnie dlatego.

Tak, w Sephorze jest identycznie. Wymogi odgórne. Jeżeli chcesz być supersprzedawcą miesiąca w regionie, to starasz się jak możesz. Klienci są różni. Zacznę od tych, którzy udają, że ciebie nie słyszą. Możesz czuć ich oddech na swojej skórze, ale oni nadal twardo utrzymują ciebie w przekonaniu, że są w jakiejś dźwiękoszczelnej kabinie.
Mnie zawsze rozbawiała sytuacja, gdzie przychodzi pani po, dajmy na to - pomadkę, którą kupiła 5 lat temu i chce dokładnie tą samą. Jak klient mówi, że chce dokładnie taką, to on nie chce identycznej czy podobnej. Choćby waliła się cała galeria, to nie wyjdzie, dopóki nie dostanie tego produktu. Dlatego błagam was, róbcie sobie zapasy, bo koleżanki z pracy wypruwają sobie flaki, rysując dłonie wszystkimi kolorami świata, a w ostateczności pani i tak jest niezadowolona ('nie, to jeszcze nie ten odcień', 'ten kolor się błyszczy', 'ten jest OK, ale nie jest Chanel'). To naprawdę sprawdzian z cierpliwości dla tych konsultantek.


Niedziela, ruch jak na jakiejś manifestacji. Rodzice z dziećmi tylko czekają, aż równo o 9:00 otworzą się drzwi do Centrum Handlowego. Osiedlowe parkingi zapełnione, bo miejsca w galerii są tak ciasne, że czasami problem wjechać punciakiem. Do kościoła idziemy wieczorem, teraz czas na zakupy. Właściwie to nie wydajemy pieniędzy, zwiedzamy. Na zewnątrz może być trzydzieści stopni,  a rozkład osobników w okolicy i tak będzie mniejszy niż w środku. Poruszać się możesz jedynie w trybie pielgrzymowicza. Przykre, ale prawdziwe. Takie nastały czasy. Rodzice uczą od małego, będąc nastolatkiem, to będzie twoja druga świetlica po lekcjach. W końcu spacerek w takim obiekcie, to coś naprawdę szczególnego. Nie ma nic przyjemniejszego, niż przechadzanie się pomiędzy oszklonymi wystawami. To wszystko jest jak narkotyk (może delikatniejsze). Żeby zwiedzić ponad dwieście sklepów, to na prawdę musisz mieć na to czas. Nawet, jeśli ominiesz połowę z nich. Współczułam kiedyś facetom, ale większość z nich jest taka sama. Idąc z chłopakiem, to ja stoję na zewnątrz butiku, spoglądając na wędrujących przechodniów. Czasami porozmawiam sobie z jakimś panem, czekającym od trzydziestu minut na żonę. Czasami zwyczajnie przycupnę na moment, oszczędzając swoje młode nogi. Z tych właśnie powodów, zakupy robię w second handach. Nie dość, że taniej, to jeszcze swobodniej.

Czasy się zmieniają. I chociaż moją inspiracją są lata dwudzieste i trzydzieste XX wieku, to nie chciałabym żyć w tamtym okresie, z oczywistych dla nas względów. Spoglądając niekiedy w przyszłość zastanawiam się, jak będą żyć nasi potomkowie. Martwię się. Wymagania dzieci teraz wzrosły dziesięciokrotnie. Na komunię daje się tyle, co kiedyś na wesele. Osiemnastka, to jak wygrać na loterii. Ślub... - każdy wie.
Mam koleżanki, które rozpiera duma, bo jej roczne dziecko 'śmiga po iPhone' lepiej niż ona sama. W zabawkach maluchy toną we własnym pokoju. Niektóre sklepy mają mniej produktów na półkach. Rozpieszczone, bez grama wdzięczności. Takie są niektóre dzieciaki. Daję słowo! Aż strach pomyśleć, co będzie później...

podróż w czasie.

Dojrzałam - 'tak mówią'. Zaczynam czuć pewną odpowiedzialność, która nieubłaganie mnie goni. Myśląc o mojej przyszłości zapominam o tym co było, a przecież mam za sobą kilkanaście lat pięknych wspomnień. Zaczynając od mojego zawiłego dzieciństwa, wiecznych przeprowadzek, po prace, o których zawsze marzyłam. Oczywiście, czasami ciężko było dotrzeć na takie szczyty, ale... Jak nie wejdę oknami, to wskoczę przez sufit. 
- Czy to skutkuje? 
Odpowiem: to naprawdę pomaga!


A wszystko zaczęło się od czasów liceum...

Jakie to wspaniałe, że te wszystkie chwile budujemy sami. Aż żałuję, że godziny tak szybko mijają.
Pamiętam siebie: ciemną blondynkę, nieokrzesaną, bez grama makijażu, w stylówce odziedziczonej po osiedlowych kolegach. Kontrowersyjna - taka zawsze byłam, z uśmiechem od ucha do ucha. Żart gonił kolejny. Albo ktoś mnie lubił, albo nie znosił. Sama się teraz uśmiecham, kiedy o tym pomyślę. Te wszystkie filmiki, te zdjęcia, dookoła sami znajomi. Jak na tamte czasy mogę śmiało stwierdzić, że byłam szkolną celebrytką. 

Tęsknię za tymi czasami, gdzie dziecinność rozpierała mnie po brzegi, gdzie beztroskie wybryki uchodziły płazem, gdzie zegar przystawał na chwile, bym mogła cieszyć się życiem.

Teraz jest troszkę inaczej... Czas mnie zmienił. Odległości rozdzieliły większość znajomości. Podróże wzbogaciły mój światopogląd. Marzenia pozwoliły bardziej uwierzyć w siebie...


W końcu nadszedł ten dzień - matura. O mamo! Aż mnie ciarki przechodzą na samą myśl. Nie dlatego, że się stresowałam, ale to całe 'przedsięwzięcie'... Mam tu na myśli moją mamę, dziadków, znajomych. Wszyscy zaangażowani jak do jakiejś ważnej misji rządowej. Dziwne, ale powiedzmy, że jakoś to przeżyłam. Po tym dniu myślałam, że to już koniec moich zmartwień. Niestety nigdy tak bardzo się nie pomyliłam (no może raz - jak straciłam swój środkowy palec, ale o tym kiedy indziej). 

'Gdzie się tu wybrać?' - mam na myśli studia. Przecież dopiero zaczęłam poznawać samą siebie, a tutaj nagle mam podejmować tak ważne decyzje. 'Chyba wszyscy oszaleli' - tak pomyślałam. No dobrze, jak trzeba, to trzeba. I tak się stało. Mój wybór padł na Collegium Medicum. Czy żałuję? Nie powiedziałabym, ale wtedy nie byłam szczęśliwa.

W tamtym czasie mieszkałam z familią: mamą, jej mężem i moimi braćmi. Możecie mi wierzyć lub nie, ale jesteśmy klonami rodzinki.pl. Tak przy okazji - bardzo ich wszystkich kocham! 
Dodam, że nie byłabym sobą, jakbym nie zmieniła teraz tematu. Otóż moja mama to taka kochana kuleczka metr sześćdziesiąt, w niskich obcasach. Wujek, mąż mamy jest jaki jest. Młodszy o dwa lata brat, to informatyk. Prawdziwy, z krwi i kości. Zdziwiłabym się, gdyby nim nie został. Przecież od podstawówki (już wtedy mięliśmy swój pierwszy komputer) nie odchodził od monitora. Wychował się na jakiś Diablo i jego pochodnych. Od rana do nocy, jakby przyklejony do fotela. Co dziwne widzi na oczy znakomicie. Mama jest dumna, bo przez gry w sieci nauczył się angielskiego. Nic równie przydatnego! Chciałabym również dodać, że tego języka oboje uczyliśmy się od trzeciego roku życia prywatnie, poza lekcjami w szkole.


No dobrze, wracając do tematu. Mam jeszcze jednego brata, dużo młodszego. Podobno z któregoś profilu przypomina Cristiano Ronaldo... kto wie?! Właśnie zaczyna się dla niego najgorszy okres w życiu - musi nosić zimową czapkę! Dla przeciętnego nastolatka to wstyd. Nie dziwię się, sama tego nie lubię. Wtedy dopiero wyglądam jakbym na głowie miała jakąś dziwną narośl, bo włosy przyklejają mi się do twarzy. Na szczęście mój brat ma na to pewien sposób: czapkę nosi na samym czubku głowy, jak przystało na papieża. Wtedy każdy może zobaczyć jego bujne włosy oklejone jakąś dziwną gumą, odporną na każdą pogodę. Pomijając ten fakt, muszę przyznać, że jest naprawdę bardzo słodki.


Studiowałam w mieście, w którym się urodziłam. Bydgoszcz - całkiem przyjemne miasto. Małe możliwości, duże perspektywy. To tutaj zostawiam ślady mojego dzieciństwa i mojej, powiedzmy młodości (nadal jestem młoda, żeby nie było). Pomimo tego, że nie zamierzam tutaj mieszkać na wieki, to naprawdę lubię tu wracać. Nie jestem również patriotką z prawdziwego zdarzenia, ale mój ojczysty kraj, to m-ó-j kraj.

Z racji tego, że życiowe ambicje wzrastały, postanowiłam poszukać sobie pracy. Dodatkowej oczywiście, bo nadal studiowałam dziennie. Byłam na wakacjach, daleko poza Bydgoszczą, mama podała mi Express bydgoski do ręki i oto wtedy znalazłam ogłoszenie. Wiem, dużo czasu mi to nie zajęło, przynajmniej się nie przemęczałam. Po powrocie byłam już umówiona na rozmowę.

Dostałam pracę!

Pierwsza wypłata nie zdążyła pojawić się na koncie, tak szybko została wydana. To było oczywiste. Każdy normalny człowiek zrobiłby dokładnie tak samo! To nic, że za tą skromną wypłatę kupiłam tylko jedną rzecz (pastelowe buty NIKE z najnowszej kolekcji), ale jaka później była radość... Mam te buty do dzisiaj. Nie pomyślcie, że trzymam na pamiątkę, po prostu zawsze je oszczędzałam.


Po szkole, na studiach, przed pracą, zawsze grałam w piłkę nożną. Przerywnik. Byłam prawdziwą fanką futbolu, właściwie od kiedy sięgam pamięcią. I może wyda się wam to dziwne, kupowałam magazyn Piłka Nożna w każdy wtorek! Na boisko chodziłam w wolnej chwili, a kiedy tylko spadał śnieg 'przerzucałam' się na halę. To były czasy, gdzie rzadko na podwórko wychodziło się bez piłki.


Mistrzostwa Świata '98. Pamiętam tylko finał Brazylia vs Francja. Coś niesamowitego. Od wtedy pokochałam ten sport, w każdym jego wydaniu. Chciałam wiedzieć wszystko. Chłonęłam, jak glonojad każde spływające newsy. Ronaldo, Rivaldo, Roberto Carlos, Zidane. Kilka tygodni później wszyscy na podwórku mięli koszulki z ich nazwiskami. W owym czasie na topie były kluby takie jak: Manchester United, Real Madryt, Bayern Monachium, Juventus, Inter Mediolan.
Dwa lata później zostałam wierną fanką The Blues. Tak, polubiłam ten klub zanim został wykupiony przez Abramowicza. Chociaż nie ukrywam, że cała moja miłość rozpoczęła się od czasów Mourinho. Jakby mnie coś opętało, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Mecz za meczem, jak nie TV, to SopCast lub TVU Player. Magia! Z Champions League byłam na bieżąco. Wiedziałam więcej, niż niejeden chłopak. Gdyby wprowadzili taki przedmiot w szkole, to z pewnością miałabym najwyższe oceny.


Pierwszy mecz chłopakami grałam mając 10 lat. Zielonej murawy nie było - zwykły piasek i nierówna powierzchnia. Jedna metalowa bramka bez siatki, druga zrobiona z dwóch drewnianych słupków. Przekrój wiekowy był ogromny. Najmłodszy zawodnik miał zaledwie siedem lat, a najstarszym zawsze był ojciec, któregoś z chłopaków.
Godzina popołudniowa, krótko mówiąc - zbiórka. Za kilka minut zaczniemy grać. Jeszcze tylko trzeba podzielić się na dwie drużyny. Nieparzysta liczba trampkarzy, to zły znak. Jedna drużyna będzie miała zamiast jednego dobrego zawodnika, dwóch słabszych. Zaczęło się. Dwóch najlepszych chłopaków (według rankingu osiedlowego) wybiera. Coraz mniej osób, ja nadal czekam. Zniecierpliwienie było nie do opisania, byłam jedyną dziewczyną. Udało się! Nie wybrali mnie na samym końcu, jest nadzieja!

G R A M Y.

Największy chłopak stał często na bramce, największy - gabarytowo. Kiedyś to był wyznacznik dobrego bramkarza. Arbitra wcale nie potrzebowaliśmy, bo sami wprowadzaliśmy zasady i sami sobie byliśmy sędziami. Sprawiedliwość musi być. Ile razy przerywaliśmy mecz, bo ktoś się na siebie obrażał. To i tak jeszcze nie była tragedia. Gorzej, jak piłka uderzyła w jakiś samochód, albo (nie daj Boże) w czyjeś okno. Sama miałam taką sytuację wielokrotnie i mówię poważnie - było się czego bać.
Mecz zawsze graliśmy do końca, czyli tak długo, jak chciało nam się grać. A potem błogie lenistwo, głupie żarty i do domu.

Żyć, nie umierać.