podróż w czasie.

Dojrzałam - 'tak mówią'. Zaczynam czuć pewną odpowiedzialność, która nieubłaganie mnie goni. Myśląc o mojej przyszłości zapominam o tym co było, a przecież mam za sobą kilkanaście lat pięknych wspomnień. Zaczynając od mojego zawiłego dzieciństwa, wiecznych przeprowadzek, po prace, o których zawsze marzyłam. Oczywiście, czasami ciężko było dotrzeć na takie szczyty, ale... Jak nie wejdę oknami, to wskoczę przez sufit. 
- Czy to skutkuje? 
Odpowiem: to naprawdę pomaga!


A wszystko zaczęło się od czasów liceum...

Jakie to wspaniałe, że te wszystkie chwile budujemy sami. Aż żałuję, że godziny tak szybko mijają.
Pamiętam siebie: ciemną blondynkę, nieokrzesaną, bez grama makijażu, w stylówce odziedziczonej po osiedlowych kolegach. Kontrowersyjna - taka zawsze byłam, z uśmiechem od ucha do ucha. Żart gonił kolejny. Albo ktoś mnie lubił, albo nie znosił. Sama się teraz uśmiecham, kiedy o tym pomyślę. Te wszystkie filmiki, te zdjęcia, dookoła sami znajomi. Jak na tamte czasy mogę śmiało stwierdzić, że byłam szkolną celebrytką. 

Tęsknię za tymi czasami, gdzie dziecinność rozpierała mnie po brzegi, gdzie beztroskie wybryki uchodziły płazem, gdzie zegar przystawał na chwile, bym mogła cieszyć się życiem.

Teraz jest troszkę inaczej... Czas mnie zmienił. Odległości rozdzieliły większość znajomości. Podróże wzbogaciły mój światopogląd. Marzenia pozwoliły bardziej uwierzyć w siebie...


W końcu nadszedł ten dzień - matura. O mamo! Aż mnie ciarki przechodzą na samą myśl. Nie dlatego, że się stresowałam, ale to całe 'przedsięwzięcie'... Mam tu na myśli moją mamę, dziadków, znajomych. Wszyscy zaangażowani jak do jakiejś ważnej misji rządowej. Dziwne, ale powiedzmy, że jakoś to przeżyłam. Po tym dniu myślałam, że to już koniec moich zmartwień. Niestety nigdy tak bardzo się nie pomyliłam (no może raz - jak straciłam swój środkowy palec, ale o tym kiedy indziej). 

'Gdzie się tu wybrać?' - mam na myśli studia. Przecież dopiero zaczęłam poznawać samą siebie, a tutaj nagle mam podejmować tak ważne decyzje. 'Chyba wszyscy oszaleli' - tak pomyślałam. No dobrze, jak trzeba, to trzeba. I tak się stało. Mój wybór padł na Collegium Medicum. Czy żałuję? Nie powiedziałabym, ale wtedy nie byłam szczęśliwa.

W tamtym czasie mieszkałam z familią: mamą, jej mężem i moimi braćmi. Możecie mi wierzyć lub nie, ale jesteśmy klonami rodzinki.pl. Tak przy okazji - bardzo ich wszystkich kocham! 
Dodam, że nie byłabym sobą, jakbym nie zmieniła teraz tematu. Otóż moja mama to taka kochana kuleczka metr sześćdziesiąt, w niskich obcasach. Wujek, mąż mamy jest jaki jest. Młodszy o dwa lata brat, to informatyk. Prawdziwy, z krwi i kości. Zdziwiłabym się, gdyby nim nie został. Przecież od podstawówki (już wtedy mięliśmy swój pierwszy komputer) nie odchodził od monitora. Wychował się na jakiś Diablo i jego pochodnych. Od rana do nocy, jakby przyklejony do fotela. Co dziwne widzi na oczy znakomicie. Mama jest dumna, bo przez gry w sieci nauczył się angielskiego. Nic równie przydatnego! Chciałabym również dodać, że tego języka oboje uczyliśmy się od trzeciego roku życia prywatnie, poza lekcjami w szkole.


No dobrze, wracając do tematu. Mam jeszcze jednego brata, dużo młodszego. Podobno z któregoś profilu przypomina Cristiano Ronaldo... kto wie?! Właśnie zaczyna się dla niego najgorszy okres w życiu - musi nosić zimową czapkę! Dla przeciętnego nastolatka to wstyd. Nie dziwię się, sama tego nie lubię. Wtedy dopiero wyglądam jakbym na głowie miała jakąś dziwną narośl, bo włosy przyklejają mi się do twarzy. Na szczęście mój brat ma na to pewien sposób: czapkę nosi na samym czubku głowy, jak przystało na papieża. Wtedy każdy może zobaczyć jego bujne włosy oklejone jakąś dziwną gumą, odporną na każdą pogodę. Pomijając ten fakt, muszę przyznać, że jest naprawdę bardzo słodki.


Studiowałam w mieście, w którym się urodziłam. Bydgoszcz - całkiem przyjemne miasto. Małe możliwości, duże perspektywy. To tutaj zostawiam ślady mojego dzieciństwa i mojej, powiedzmy młodości (nadal jestem młoda, żeby nie było). Pomimo tego, że nie zamierzam tutaj mieszkać na wieki, to naprawdę lubię tu wracać. Nie jestem również patriotką z prawdziwego zdarzenia, ale mój ojczysty kraj, to m-ó-j kraj.

Z racji tego, że życiowe ambicje wzrastały, postanowiłam poszukać sobie pracy. Dodatkowej oczywiście, bo nadal studiowałam dziennie. Byłam na wakacjach, daleko poza Bydgoszczą, mama podała mi Express bydgoski do ręki i oto wtedy znalazłam ogłoszenie. Wiem, dużo czasu mi to nie zajęło, przynajmniej się nie przemęczałam. Po powrocie byłam już umówiona na rozmowę.

Dostałam pracę!

Pierwsza wypłata nie zdążyła pojawić się na koncie, tak szybko została wydana. To było oczywiste. Każdy normalny człowiek zrobiłby dokładnie tak samo! To nic, że za tą skromną wypłatę kupiłam tylko jedną rzecz (pastelowe buty NIKE z najnowszej kolekcji), ale jaka później była radość... Mam te buty do dzisiaj. Nie pomyślcie, że trzymam na pamiątkę, po prostu zawsze je oszczędzałam.


Po szkole, na studiach, przed pracą, zawsze grałam w piłkę nożną. Przerywnik. Byłam prawdziwą fanką futbolu, właściwie od kiedy sięgam pamięcią. I może wyda się wam to dziwne, kupowałam magazyn Piłka Nożna w każdy wtorek! Na boisko chodziłam w wolnej chwili, a kiedy tylko spadał śnieg 'przerzucałam' się na halę. To były czasy, gdzie rzadko na podwórko wychodziło się bez piłki.


Mistrzostwa Świata '98. Pamiętam tylko finał Brazylia vs Francja. Coś niesamowitego. Od wtedy pokochałam ten sport, w każdym jego wydaniu. Chciałam wiedzieć wszystko. Chłonęłam, jak glonojad każde spływające newsy. Ronaldo, Rivaldo, Roberto Carlos, Zidane. Kilka tygodni później wszyscy na podwórku mięli koszulki z ich nazwiskami. W owym czasie na topie były kluby takie jak: Manchester United, Real Madryt, Bayern Monachium, Juventus, Inter Mediolan.
Dwa lata później zostałam wierną fanką The Blues. Tak, polubiłam ten klub zanim został wykupiony przez Abramowicza. Chociaż nie ukrywam, że cała moja miłość rozpoczęła się od czasów Mourinho. Jakby mnie coś opętało, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Mecz za meczem, jak nie TV, to SopCast lub TVU Player. Magia! Z Champions League byłam na bieżąco. Wiedziałam więcej, niż niejeden chłopak. Gdyby wprowadzili taki przedmiot w szkole, to z pewnością miałabym najwyższe oceny.


Pierwszy mecz chłopakami grałam mając 10 lat. Zielonej murawy nie było - zwykły piasek i nierówna powierzchnia. Jedna metalowa bramka bez siatki, druga zrobiona z dwóch drewnianych słupków. Przekrój wiekowy był ogromny. Najmłodszy zawodnik miał zaledwie siedem lat, a najstarszym zawsze był ojciec, któregoś z chłopaków.
Godzina popołudniowa, krótko mówiąc - zbiórka. Za kilka minut zaczniemy grać. Jeszcze tylko trzeba podzielić się na dwie drużyny. Nieparzysta liczba trampkarzy, to zły znak. Jedna drużyna będzie miała zamiast jednego dobrego zawodnika, dwóch słabszych. Zaczęło się. Dwóch najlepszych chłopaków (według rankingu osiedlowego) wybiera. Coraz mniej osób, ja nadal czekam. Zniecierpliwienie było nie do opisania, byłam jedyną dziewczyną. Udało się! Nie wybrali mnie na samym końcu, jest nadzieja!

G R A M Y.

Największy chłopak stał często na bramce, największy - gabarytowo. Kiedyś to był wyznacznik dobrego bramkarza. Arbitra wcale nie potrzebowaliśmy, bo sami wprowadzaliśmy zasady i sami sobie byliśmy sędziami. Sprawiedliwość musi być. Ile razy przerywaliśmy mecz, bo ktoś się na siebie obrażał. To i tak jeszcze nie była tragedia. Gorzej, jak piłka uderzyła w jakiś samochód, albo (nie daj Boże) w czyjeś okno. Sama miałam taką sytuację wielokrotnie i mówię poważnie - było się czego bać.
Mecz zawsze graliśmy do końca, czyli tak długo, jak chciało nam się grać. A potem błogie lenistwo, głupie żarty i do domu.

Żyć, nie umierać.